Tytuł: Pół litra na krawędzi
Autor: Przemek Opłocki
Wydawnictwo: Self-publishing
Ocena: 2/6
Nie znosiła jego marudzenia i widzenia wszędzie spisku Żydów, masonów i gejów. Zwłaszcza, że maczali palce w jego niedoli. To oni zapisali w jego życiorysie wegetację w dwupokojowym mieszkaniu z balkonem na osiedlu Kościuszki, rozklekotane Seicento i nędzną emeryturę.
Ostatnimi laty panuje moda na wszelakiego rodzaju wampiry, wilkołaki, zombie i tego typu różne stwory, które pojawiają się w coraz większej ilości książek. Jeżeli do tego dodać alkohol i polskie realia dostaniemy książkę Przemka Opłockiego zatytułowaną Pół litra na krawędzi.
Piotr Kłak to wilkołak, który nie panuje nad swoimi transformacjami, a do tego lubi sobie popić wraz ze swoimi kumplami – wampirem Jerzym i zombie Bartkiem. Któregoś dnia policja znajduje skatowane ciało młodej kobiety i podejrzewa, że to morderstwo rytualne. Najgorsze jest, że nasz wilkołak widział się z nią, lecz od pewnego momentu nie pamięta spotkania. Czy to on ją zabił, czy może ktoś chce go wrobić? Kto stoi za tym morderstwem? Czy Piotr wraz ze swoimi kumplami odkryją prawdę przed policją?
Pół litra na krawędzi to niedługa opowieść o trójce kumpli od kieliszka żyjących w Warszawie, jest to opowieść z naprawdę sporym potencjałem, który (moim zdaniem) nie został wykorzystany. Sam pomysł na fabułę i przesłanie jest naprawdę w porządku. Wilkołak, który nie panuje nad własnymi transformacjami, rytualne morderstwa, pokazanie, że ucieczka w alkohol i inne używki i uzależnienia jest marną pociechą i równie kiepskim schronieniem przed rzeczywistością. Jednakże ów pomysł jest zupełnie niewykorzystany. Praktycznie jeden wątek i to stworzony na niezbyt dużej ilości stron, co czyni książkę na jedną przejażdżkę pociągiem czy dłuższą wyprawę komunikacją miejską. Jest to pozycja napisana niezbyt skomplikowanym językiem, ale to jakoś specjalnie nie razi podczas lektury, biorąc pod uwagę fakt, że można by od niej oczekiwać, głównie pod względem fabularnym. Pół litra na krawędzi to książka, która niespecjalnie nie zapisuje się pamięci, niezbyt rozbudowana i wymagająca od czytelnika. Lekkie czytadło na jeden raz, dobra na przysłowiowy jeden przysiad, ale na nic więcej. Naprawdę zmarnowany potencjał, który mógłby być zdecydowanie lepiej wykorzystany, no ale cóż, bywa. Może to ja jestem zbyt wymagająca? Nie wiem. Ale jak dla mnie Pół litra na krawędzi jest książką doprawdy przeciętną i niezbyt wciągającą.
Bosze, brzmi tragicznie - już sam pomysł na wampira, wilkołaka i zombie w Warszawie brzmi okropnie, do tego jakiś watek kryminalny... trochę mi to przypomina Wampira z przypadku - ale tylko trochę, bo powieść Basztowej była przynajmniej zabawna.
OdpowiedzUsuńNo książka nader dziwaczna;)
UsuńCzyli na pewno ją sobie odpuszczę, skoro nic nie wnosi.
OdpowiedzUsuń