niedziela, 28 sierpnia 2016

"Igrając z ogniem" Tess Gerritsen

Tytuł: Igrając z ogniem
Autor: Tess Gerritsen
Wydawnictwo: Albatros
Czyta: Anna Dereszowska, Filip Kosior
Długość: 5 godz. 29 min.
Ocena: 5/6



Strzeż się niedouczonych ludzi, Lorenzo. To najgorszy przeciwnik, bo wszędzie jest ich pełno.




Twórczość Tess Gerritsen bardo lubię i cenię, choć doskonale wiem, że to raczej takie czytadła (i właśnie w tej kategorii je cenię). Dlatego z wielką radością przyjęłam wiadomość o nowej książce tej autorki pt. Igrając z ogniem i z wielki zapałem się za nią zabrałam.
Julia Ansdell, skrzypaczka, matka trzyletniej Lilly, podczas pobytu w Wenecji wchodzi w posiadanie partytury z zapisem nutowym utworu „Incendio” skomponowanego przez nieznanego muzyka Lorenzo Todesco. Gdy Julia próbuje zagrać utwór, jej córka wpada w szał, zabija kota i próbuje skrzywdzić matkę. Jaki jest związek pomiędzy dziwnym zachowaniem dziewczynki a nieznanym utworem muzycznym? Tropy wiodą do Wenecji lat 40. XX wieku i związku dwojga młodych muzyków, który nie miał szans na powodzenie we Włoszech Benito Mussoliniego.

Igrając z ogniem to książka widocznie odbiegająca od pozostałych książek Tess Gerritsen. Chociażby Wenecja w czasie II Wojny Światowej czy muzycy tacy jak Julia, a przede wszystkim tajemniczy utwór napisany przez nieznanego twórcę. Wszystko owiane tajemnicą i momentami przypominało mi to książkę Klub Dumas autorstwa Arturo Pérez-Reverte. Muszę przyznać, że Igrając z ogniem to dość oryginalny pomysł, zwłaszcza jak na Tess. Dobrze sprawdził się tutaj często stosowany zabieg prowadzenia akcji dwutorowo – współczesne przygody Julii oraz historia Lorenza z czasów Wojny. Jeżeli chodzi o samą formę audiobooka ciekawym okazało się wykorzystanie dwóch lektorów - kobiecego dla perypetii Julii oraz męskiego dla dziejów Lorenza. No samo podjęcie tematu przez Amerykankę mordowania weneckich Żydów... Generalnie owa wojenne dzieje chłopaka przypadły mi o wiele bardziej niż przejścia Julii, która momentami mnie irytowała. Zresztą bohaterowie w tej książce są najróżniejsi. Język autorki jest jak zawsze lekki i przyjemny w odbiorze, rzekłabym nawet, że na ciut wyższym poziomie niż jej pozostałe książki. Spodobało mi się także to, jak Gerritsen oddała urok włoskich uliczek i klimat Wojny. Wielkie brawa dla niej za to.


Podsumowując już Igrając z ogniem to dość nietypowa książka jak na twórczość Tess, co sprawiło, że jestem coraz bardziej ciekawa tego, co autorka zaserwuje czytelnikom w następnych pozycjach. Szczególnie polecam miłośnikom muzyki poważnej, zainteresowanym tematem II Wojny Światowej i szukającym niezbyt wymagających lektur związanych z tymi zagadnieniami.

piątek, 26 sierpnia 2016

"Przepisy na miłość i zbrodnię" Sally Andrew

Tytuł: Przepisy na miłość i zbrodnię
Autor: Sally Andrew
Cykl: Tannie Maria Mystery
Tom: pierwszy
Wydawnictwo: Otwarte
Ilość stron: 480
Ocena: 5/6


Ale być może życie przypomina rzekę, której nurtu nie można zatrzymać i która wije się, prowadząc od śmierci do miłości. Raz jedno, raz drugie, i tak na przemian. Jednak mimo, że życie jest jak rzeka, wielu ludzi potrafi żyć, nigdy nie zanurzając się w wodzie.




Uwielbiam gotować i eksperymentować w kuchni. Wśród książek nader cenię kryminały, więc dlatego zaintrygowała mnie pozycja pt. Przepisy na miłość i zbrodnię


Maria van Harten, czyli tannie Maria, to mieszkanka Małego Karru uwielbiająca gotować. W lokalnej gazecie prowadziła swoją rubrykę kulinarną, jednak szefostwo usunęło ten dział robiąc miejsce dla coś w deseń Listów od czytelników... No i o właśnie odpowiadaniem na te listy zajęła się tannie Maria. Pewnego dnia dostała list od zdruzgotanej kobiety... Tak się wszystko zaczęło...

PRZEPIS NA ZBRODNIĘ
Składniki:
- dość duży mężczyzna, który znęca się nad żoną
- mała krucha żona
- średniej wielkości żylasta kobieta zakochana w żonie
- dubeltówka
- południowoafrykańskie miasteczko kiszące się w sekretach
- butelka soku z granatów
- łagodny ogrodnik
- pogrzebacz
- pikantna mieszkanka Nowego Jorku
- 7 adwentystów dnia siódmego (odpowiednio przygotowanych na koniec świata)
- ostra dziennikarka śledcza
- łagodna detektyw amator
-2 wytrawnych policjantów
- jagnię
- garść fałszywych tropów
- kilku podejrzanych
- szczypta chciwości
Wszystko włożyć do dużego garnka i przez kilka lat dusić na małym ogniu, mieszając co jakiś czas drewnianą łyżką. Pod koniec duszenia dodać:
- 3 butelki brandy marki Klipdrift
- 3 małe kaczki
- garść papryczek chili
i zwiększyć płomień.

Zabrałam się za Przepisy na miłość i zbrodnię nie wiedząc do końca czego się mogę spodziewać po tej książce. Myślałam, że może to będzie jakieś romansidło albo kolejna książka z kategorii typowo przesłodzonej literatury kobiecej. Jednak tutaj przyszło zaskoczenie! Książka napisana w sposób lekki i przyjemny w odbiorze. Ciekawy pomysł na fabułę, no i zrealizowany w interesujący sposób... Do tego akcja tocząca się umiarkowanym tempem, choć nie ukrywam, że mogłaby biec ciut szybciej... No i bohaterowie – dość charakterystyczni, niesztampowi i wzbudzający sympatię. Mi szczególnie do gustu przypadła główna postać – tannie Maria. No, ale inne – też niczego sobie. W trakcie akcji są podawane różne nazwy afrykanerskie, ale na szczęście na końcu książki jest załączony słowniczek. Podczas całej akcji były wspominane ciekawe potrawy i na końcu książki zostały podane przepisy na nie. Z chęcią kiedyś któryś z nich wypróbuję. Co ciekawe jest to debiut literacki i pierwszy tom z planowanej serii i z wielką przyjemnością sięgnę po jej kontynuację.


Przepisy na miłość i zbrodnię to ciekawa książka, ze sporą dawką intrygi oraz humoru. Czyta się ją naprawdę przyjemnie – może zadowolić jednocześnie miłośniczki literatury kobiecej, jak i amatorów kryminałów. Jestem nią mile zaskoczona, naprawdę. Niezbyt wymagająca, przyjemna, ale i skupiająca uwagę... 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję: 


czwartek, 18 sierpnia 2016

Hadzia w podróży - Co dał mi wyjazd na ŚDM w Krakowie?


Co prawda temat związany w jakimś stopniu z podróżą, ale nie będzie to morze zdjęć, bardziej trochę przemyśleń, spostrzeżeń...



Światowe Dni Młodzieży Kraków 2016 już za nami. Emocje opadają jak po bitwie kurz. Kiedy powiedziałam, że chcę jechać na ŚDM – rodzina i znajomi odradzali... Bo terroryści, bo bombę podłożą, bo zamach będzie. A do tego jeszcze media podkręcały atmosferę... Jeszcze nie bardzo z kim miałabym jechać. Z mojej parafii – większość sporo młodszych ode mnie i dziwnie wśród nich się czułam. Chłopak, z którym byłam w związku wtedy gdy po raz pierwszy pojawiła mi się myśl o wyjeździe stwierdził, że nie pojedzie, bo terroryści, a poza tym rodzice go nie puszczą (pomijając fakt, że chłopak 25 lat). Gdzieś w tamtym czasie zgadałam się z niepełnosprawną koleżanką (dziewczyna na wózku), że pojechałabym, ale nie mam z kim, a ona akurat szukała opiekuna... I tak zaczęła się nasza ŚDMowa przygoda. Znalazłyśmy Stowarzyszenie, które organizowało wyjazd na ŚDM dla niepełnosprawnych, załatwiłyśmy nocleg, pociąg i w drogę. Dwie kobiety, jedna chodząca, druga na wózku. Dwa plecaki ze stelażem, dwa razy bagaż podręczny i w drogę. Bałam się, nie powiem. Choć z J. znamy się już prawie 10 lat i niejednokrotnie jej pomagałam – to był nasz pierwszy tak długi wyjazd ze wszystkimi urokami – braniem prysznica, podróżą pociągiem i nocnymi wypadami do toalety. Bałam się czy dam sobie radę, zwłaszcza, że sama mam problemy ze stawami (reumatoidalne zapalenie stawów), które przed wyjazdem jakoś mocno się odzywały. Zwłaszcza w nadgarstkach, które były mi tak potrzebne, chociażby do prowadzenia wózka. Bałam się czy nie zrobię krzywdy J., czy zrobię wszystko tak jak trzeba... Ale dałyśmy radę. Jak dotarłyśmy w poniedziałek (25.07) do Krakowa i przeżyłyśmy podróż tramwajem z naszymi 2 wielkimi plecakami ze stelażem nie robiąc ani sobie ani nikomu innemu krzywdy – stwierdziłyśmy, że damy sobie radę już ze wszystkim... Bo On nad tym wszystkim czuwa... Podczas tego wyjazdu bardzo sobie uświadomiłam, że On pilnuje wszystkiego, że naprawdę wszystkim się troszczy... Nie było terrorystów, ataków bombowych... Podczas całonocnego czuwania na Brzegach nie złapał nas deszcz...

Msza na Stadionie Cracovii
Czuwanie w Brzegach

Co dał mi wyjazd na Światowe Dni Młodzieży?
-Przede wszystkim przekonałam się, że On jest wielki i miłosierny i nad wszystkim czuwa.
-Przekonałam się, że narodowość, płeć, wiek czy język, w jakim się mówi – nie stanowi bariery w porozumiewaniu się. Tam, gdzie Miłość – tam można się porozumieć. Tam nie ma Wieży Babel.
-Znalazłam swoje miejsce w Kościele – pomoc niepełnosprawnym.
-Poznałam wielu, wspaniałych ludzi – mnóstwo wolontariuszy ze Stowarzyszenia, innych pielgrzymów, w tym także tych niepełnosprawnych... Włocha na wózku, z którym koślawo próbowałam się dogadać, ale jakaś nić porozumienia między nami powstała. Dwóch chłopaków z Togo. Grupkę z USA... Portugalczyków, którzy później podpisali mi plecak...
-Zapomniałam ze sobą słuchawek (były potrzebne do słuchania tłumaczeń), a mój język włoski (Papież mówił głównie po włosku) jest na dość... niskim poziome. (Z angielskim radzę sobie o wiele lepiej, a nad włoskim wypadało by jeszcze popracować). Ale parę zdań zrozumiałam, nauczyłam się kilku nowych zwrotów... Podszkolenie języka gwarantowane.
-Wiele radości i pokoju w sercu, ale wiecie, tej Bożej.
-To co zrozumiałam z tego co Papież mówił po włosku – wyjątkowo głęboko zostanie w moim sercu.
-Spotkanie wolontariuszy z Papieżem. Idąc na nie – zmokłam straszliwie.. Ale warto było, naprawdę warto było. Franciszek tak blisko, koncert, tłum wolontariuszy z całego świata, spotkania z dawno niewidzianymi ludźmi...
-Pragnienie w sercu, żeby za 3 lata pojechać do Panamy. Nieważne, że daleko, nieważne, że bilet w jedną stronę kosztuje kilka tysięcy złotych. Ale pojechać, poznać kolejnych ludzi...

Spotkanie wolontariuszy z Papieżem

Media aż huczały od informacji na temat rzekomo planowanego terrorystycznego zamachu bombowego. Jasne, była taka szansa, ale na dobrą sprawę mieszkając we Wrocławiu równie dobrze może mnie przyatakować terrorysta - wystarczy, że pójdę na Juwenalia, Jarmark Świętojański czy cokolwiek innego, co skupia ludzi. Ale wiecie co mnie bardzo zaskoczyło, ale tak pozytywnie? Że tam w Krakowie, podczas tych dni od ludzi nie pałała nienawiść, tylko miłość, radość i życzliwych. Jedni drugich pozdrawiali, błogosławili, przytulali, użyczali wody czy kawałka koca. Ludzie śpiewali, rozmawiali ze sobą z radością i życzliwością w oczach. Jasne, na pewno była część ludzi, którzy przyjechali na ŚDM nie z racji wiary, a bardziej w celach towarzysko - rozrywkowo - turystycznych, ale to co tam widziałam i zaobserwowałam było dalekie od nienawiści i chęci pomordowania niewiernych. Z tego co widziałam, ludziom zależało o wiele bardziej na uwielbianiu Boga i zawieraniu przyjaźni. Czy tak nie może być na co dzień?

Wiecie co? Miałam takie chwile podczas Dni, kiedy miałam wszystkiego serdecznie dość. Kiedy byłam niewyspana, kiedy wszystko mnie bolało, kiedy nieraz nie miałam nawet chwili, żeby w spokoju skorzystać z toalety, wziąć prysznic czy cokolwiek zjeść. Wtedy wystarczyła radość na twarzach i w oczach podopiecznych, wystarczyło jedno zdanie czy jedna pieśń, żeby stwierdzić, że warto było.


Panie, chwała Ci i dzięki za te Dni!

Wolontariuszka na ŚDMie -
podkrążone oczy, brak makijażu, opasko-chustka na głowie i niebieska koszulka i uśmiech na twarzy
 jako znaki rozpoznawcze
Artykuł ukazał się także na innej stronie, którą prowadzę - Dzieło Duchowej Adopcji Sióstr Zakonnych.

środa, 17 sierpnia 2016

"Umarli nie tańczą" Charles Martin

Tytuł: Umarli nie tańczą
Autor: Charles Martin
Wydawnictwo: WAM
Ilość stron: 317
Ocena: 2/6



Nie wiem, czy odwracał wzrok, ponieważ nie chciał patrzeć na moje wilgotne oczy, czy nie chciał, abym to ja zobaczył jego łzy.







Po książki należące do serii wydawniczej Labirynty. Kolekcja prozy sięgam z nieskrywaną przyjemnością. W mojej czytelniczej karierze natrafiłam chociażby na Psychiatrę Boga czy na Dłoń pełną gwiazd. Podczas którejś wizyty w bibliotece natrafiłam na pozycję z tej samej kolekcji pt. Umarli nie tańczą, więc zgarnęłam ją bez większego wahania, choć żadnej książki Charlesa Martina nigdy wcześniej nie czytałam.
Dylan i Maggie mieszkają na niewielkiej farmie pośród kukurydzianych pól Południowej Karoliny. Po wielu latach małżeństwa spodziewają się narodzin pierwszego dziecka. Ich szczęście zmienia się w dramat. Synek rodzi się martwy, a Meggie zapada w śpiączkę. Życie Dylana rozpada się na kawałki, nadzieja ustępuje zwątpieniu, wiara przeradza się w bunt. Czy pozostało coś jeszcze, co nie pozwoli mu pogrążyć się w rozpaczy?

                                                                                                opis z okładki

Umarli nie tańczą to pozycja, którą czytało mi się mi się dość trudno i długo... Pomysł na fabułę jest może ciekawy, ale liczyłam na to, że zostanie on o wiele lepiej zrealizowany. No dobra, porusza ważny i bardzo życiowy temat – stratę bliskich, ale jednocześnie wszystko jest napisane w dość odrealniony i cukierkowatym jakby wszystko było oblane różowym, bardzo słodkim lukrem. Czy można tak pisać o śmierci dziecka i śpiączce żony? Można... Autor przedstawił świat tak, jakby po owych tragediach już nie było żadnych trudności – tylko sami przyjaciele i życzliwi ludzie. Rozumiem, że wartym pokazania jest to, że Dylan się nie załamuje, ale jednocześnie było dla mnie to wszystko zbyt przesłodzone. Styl pisarski jakim operuje autor jest dość przeciętny – nie zachwyca, ani nie wywołuje zażenowania. Język – niezbyt wygórowany czy literacki, ani (na szczęście) zbyt prosty. Wszystko takie nijakie... A do tego bohaterowie, którzy także są tacy mdli, niewzbudzający emocji..
Nie, ja mam na myśli ową słodycz, która pojawia się, gdy otwierasz oczy i uświadamiasz sobie w delikatnym świetle dnia o brzasku, że twoja żona przysunęła swoją twarz do twojej i że oddychasz teraz powietrzem, którym ona oddycha. Ową słodycz, która pojawia się, gdy sobie to uświadamiasz, a następnie zamykasz oczy i czujesz ten łagodny podmuch jej oddechu muskający twoje rzęsy. Słodycz, która pojawia się, gdy po tym, jak już odczujesz ten łagodny podmuch, zapadasz w sen, a wasze oddechy dzielić będą to samo powietrze..


Umarli nie tańczą to książka przeciętna i niezapadająca w pamięć. Podczas lektury nie dość, że się wynudziłam, to jeszcze nijak mnie nie poruszyła. Bohaterowie nie wzbudzili we mnie ani sympatii ani nienawiści, może czasami jedynie irytację... Wszystko przesłodzone i tak generalnie nic nadzwyczajnego... Raczej więcej się sięgnę po inne książki tego autora...

piątek, 12 sierpnia 2016

"Niewidzialne granice" Kilian Jornet Burgada

Tytuł: Niewidzialne granice
Autor: Kilian Jornet Burgada
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Ilość stron: 235
Ocena: 3.5/6




Waga, którą czemuś przypisujemy, jest definiowana przez ustępstwa, na jakie jesteśmy gotowi pójść, żeby to osiągnąć.





Mieszkam zdecydowanie bliżej gór nich niż morza, więc automatycznie to właśnie te rejony odwiedzam częściej i darzę jakąś większą sympatią.. Sportowiec ze mnie marny, a typowy alpinista to tym bardziej, jednak opis na okładce książki Kilianaa Jorneta Burgda bardzo mnie zaintrygował i z wielką chęcią sięgnęłam po Niewidzialne granice.
Druga książka wybitnego biegacza długodystansowego, skialpinisty i kolarza górskiego Kiliana Jorneta. W 2012 roku Jornet i jego wieloletni górski kompan Stephane Brosse przeprawiali się przez Masyw Mont Blanc. Przejście zakończyło się tragicznie. Śmierć Brosse’a odcisnęła piętno na życiu Kiliana: bezradny i dręczony wyrzutami sumienia postanowił poszukać ukojenia w tym, co kocha najbardziej – w górach. Porzucił wszystko i wszystkich, by w najodleglejszych szczytach Nepalu odnaleźć spokój. 
                                                                                                              opis z okładki

Niewidzialne granice to na poły oparta na faktach opowieść, na poły wymyślona historia... Zabierając się za nią oczekiwałam wyznań alpinisty, jego przemyśleń, a dostałam bardziej poetycką książkę o podróży życia i pogodzeniu się ze stratą przyjaciela. Jest to książka trochę w klimacie Trzech mądrych małp Łukasza Grassa czy pozycji Murakamiego pt. O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu. Jest w niej dużo życiowych refleksji, o wiele więcej opisów emocji, aniżeli samych podróży. Napisana w sposób dość prostu, w taki jakby mówiony sposób, jakby to była opowieść snuta przy ognisku. Bardzo fajną rzeczą w tej pozycji są zdjęcia z wypraw zamieszczone mniej więcej w połowie książki – naprawdę super! Generalnie trudno mi napisać coś o Niewidzialnych granicach... Skończyłam ją z mieszanymi odczuciami, nie wiedząc co o niej sądzić... Podobało mi się kilka myśli, kilka obserwacji autora... Jednak nie wiem na ile sama książka zapadnie mi w pamięć... 
To jest Życie, to uczucie, ta niekontrolowana irracjonalność, która mówi mi, żebym wspinał się tam, wysoko, abym mógł być szczęśliwy, żebym zostawił za sobą bezpieczeństwo, by być tym, kim jestem, bym pewnego dnia mógł powiedzieć moim dzieciom, że żyłem, ponieważ marzyłem o szaleństwach i za nimi podążałem.
Czy polecam Niewidzialne granice? Dla tych kilku refleksji warto sięgnąć, ale uważam, że nie jet to jakieś arcydzieło powalające na kolana... Może kiedyś sięgnę po pierwszą książkę autora pt. Biec albo umrzeć, ale nie wiem kiedy i na ile będzie mi do niej śpieszno...
Na wysokości znikają maski i wtedy widać prawdziwą osobę. Nie ma możliwości, aby być kimś innym niż tym człowiekiem, którego nosimy w środku i którego w wielu przypadkach nawet nie znamy. Na ośmiu tysiącach metrów wszystko znika, a zostają tylko mięśnie i doświadczenie
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non


wtorek, 9 sierpnia 2016

Wakacyjne stosy, czyli książkoholizm w pełni... (#7/2016)

Miałam ograniczyć kupowanie książek, ale jakoś mi to nie wychodzi...
Ostatnio złapałam się na tym, że kupiłam ksiażkę, którą już miałam na swojej półce...
No, ale cóż... Po prostu nie mogłam się powstrzymać;)

Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć

Tajemniczy pan Quin
Śmierć na Nilu
z facebookowych wymianek

Duchy Belfastu
Pod anodynowym naszyjnikiem
zakupione podczas mojej wycieczki do Lublina 

Plac dla dziewczynek
Słodka śmierć
z facebookowych wymianek

Chcę być kochana tak jak chcę
pożyczona od koleżanki mojej mamy


Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć

Ekskluzywny żebrak
Połakomiłam się na nią na allegro

Pożytek ze smoka
Co nas nie zabije
wypożyczone z biblioteki miejskiej

Morderstwo na cztery ręce
Tajemnica Sittaford
zakupy na Aros.pl

Jeden dzień
Duchy przeszłości
kupione podczas... ŚDMu w Krakowie;)

Z jednym wyjątkiem
36 i 6, czyli katechizm Szymona Hołowni
także Allegro

Trzydziesta pierwsza
Wszystko w porządku
Zakupy na Aros.pl


Tak w ogóle zabrałam się za spisanie wszystkich książek które mam - w domu rodzinnym oraz na stancji. Wyszło mi łącznie równo 520. A Wy ile macie w domu?


Znaleźlibyście coś dla siebie wśród tych książek?
Czytaliście coś z nich?

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

"Tajemnica Black Rabbit Hall" Eve Chase

Tytuł: Tajemnica Black Rabbit Hall
Autor: Eve Chase
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 432
Ocena: 3/6


Amber, pamiętaj, że siła charakteru wykuwa się w trudnych,a nie beztroskich sytuacjach. Jeżeli jesteśmy gotowi stawić czoło obowiązkom i ciężkiej pracy, szczęście – o ile los nam nie będzie sprzyjał – może się pojawić.





Za Tajemnicę Black Rabbit Hall zabrałam się zaraz po tym, jak znalazła się w moim posiadaniu zaintrygowana obiecanymi sekretami rodzinnymi w opisie na okładce. Właśnie takie zagadki uwielbiam – rodzinne zawoalowania, fakty, o których nikt nie mówi i wychodzące z tego późniejsze różne komplikacje. No i przyszedł czas na zderzenie z rzeczywistością tej pozycji. 

Książka Tajemnica Black Rabbit Hall opowiada historię dwóch rodzin opowiedzianą z perspektywy dwóch kobiet. Wszystko zaczyna się, kiedy przyszła panna młoda imieniem Lorna chciałaby urządzić swoje wesele w urokliwej rezydencji nazywanej przez jej mieszkańców Black Rabbit Hall. Wraz ze swoim partnerem wybierają się tam, żeby zobaczyć owo miejsce na żywo oraz poznać jego gospodarzy. Wraz z czasem przyszli małżonkowie dowiadują się podejrzanych informacji o owej posiadłości, poznają jej historię oraz dzieje tej rodziny. Jakie tajemnice kryją gospodarze tej posiadłości? Jakie sekrety ma rodzina Lorny? Co łączy je z rodziną, która ma w posiadaniu rezydencji Black Rabbit Hall? Co tam wydarzyło się przed laty?

Tajemnica Black Rabbit Hall jest niezbyt opasłą książką, która jest reklamowana jako idealna dla miłośniczek twórczości V.C. Andrews. Książka pt. Kwiatki na wietrze bardzo mi się spodobała, więc tym bardziej mnie intrygował ten chwyt marketingowy i chciałam sprawdzić ile w nim prawdy. Zaczęłam czytać tę pozycję i praktycznie od początku domyślałam się jej zakończenia, które summa summarum się potwierdziły. Sama książka jest napisana niezbyt wyszukanym językiem, taki nieskomplikowany, równie przystępny i zrozumiały jak w książkach z kategorii literatury kobiecej. Tajemnica, która jawi się w tej pozycji początkowo wydaje się być intrygująca, jednak krótko po rozpoczęciu historii można ją rozwiązać, więc co to za sekret? Bohaterowie, wykreowani przez autorkę są dość bezbarwni i mdli... Żadna z postaci nie wzbudziła ani mojej sympatii ani nienawiści, żadna się jakoś nie wyróżniała, żadna z nich jakoś nieszczególnie zapadł mi w pamięć. Co do samej historii odniosłam wrażenie, że jest to przysłowiowy odgrzewany kotlet, że to już gdzieś było... Sam pomysł i wykonanie – nie zachwyca i nie powala na kolana.. No cóż, bywa... Choć muszę przyznać – okładka zachwyca!

Podsumowując już Tajemnicę Black Rabbit Hall to książka, którą czytało mi się dość miło, aczkolwiek nie należy ona do zbyt wygórowanych i wymagających książek. Cóż to z tajemnica, której rozwiązania można domyślić się od początku? Pomysł może i ciekawy, aczkolwiek odniosłam wrażenie, że gdzieś to już było... No i wykonanie nie jest jakieś szczególnie zachwycające... Czy polecam? Jako niezbyt wymagające, babskie czytało – to i owszem. Jednak książka ta nie należy do lektur wyjątkowych, ambitnych czy refleksyjnych... Generalnie taka przeciętna książka...

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat książki


środa, 3 sierpnia 2016

"Więcej czerwieni: Katarzyna Puzyńska

Tytuł: Więcej czerwieni
Autor: Katarzyna Puzyńska
Cykl: Lipowo
Tom: drugi
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Czyta: Laura Breszka
Długość: 15 godz. 24 min.
Ocena: 5/6



Sprawiedliwość zawsze dosięga tych, którzy zgrzeszyli. Zawsze.





Całkiem niedawno zabrałam się za pierwszą część cyklu o Lipowie autorstwa Katarzyny Puzyńskiej pt. Motylek. Z racji tego, że bardzo mi się spodobała – od razu zabrałam się za tom drugi o tytule Więcej czerwieni, także w formie audiobooka w interpretacji Laury Breszki.

W Lipowie trwa lato w pełni. Wczasowicze przyjeżdżają w okolice, żeby odpocząć nad pobliskimi jeziorami. Owa sielanka zostaje przerwana zabójstwami młodych kobiet. Sprawę prowadzi młodszy aspirant Daniel Podgórski, który w końcu czuje się doceniony, przez innych policjantów oraz prokuraturę. W końcu czuje, że znalazł miłość swojego życia, czuje się ważny... Czy rozwiąże sprawę? Czy dogada się się z kolegami z Brodnicy? A jak będzie wyglądała jego współpraca z Klementyną Kopp? Jak zakończy się sprawa zabójstw młodych kobiet?
Ostatnie, czego potrzebowała, to przywiązać się do kogoś. Z tego nigdy nic dobrego nie wychodziło.

Za Więcej czerwieni zabrałam się zaraz po Motylku, więc byłam już zakotwiczona w świecie mazurskiego Lipowa. Okolica jak wcześniej – piękna, sielskie klimaty... Część bohaterów przewija się tych samych co w Motylku – jak chociażby Daniel Podgórski, Klementyna Kopp czy Weronika. Jednak pojawia się także wiele nowych postaci – pani psycholog Julia czy Wiktor Cybulski. Moja sympatia do Klementyny Kopp stała się jeszcze większa, za to najbardziej irytował mnie Wiktor Cybulski... Autorka po raz kolejny zaserwowała czytelnikom cały wachlarz najróżniejszych i arcyciekawych bohaterów. W Więcej czerwieni już dużo szybciej wywęszyłam mordercę niż w poprzedniej części, ale jednak intryga i zabawa w szukanie go i tak była przednia... Odniosłam jednak wrażenie, że aż za bardzo był rozbudowany wątek obyczajowy, który miał być tłem dla tego kryminalnego, a niestety za bardzo wychodził na pierwszy plan... Jednak muszę przyznać, że sam pomysł na fabułę jest bardzo ciekawy i dość dobrze zrealizowany, a książkę chce się chłonąć cały czas, bez przerwy. Choć faktem jest, że Motylek podobał mi się ciut bardziej...


Generalnie rzecz ujmując Więcej czerwieni to pozycja, którą bardzo dobrze mi się słuchało, zwłaszcza że wybór Laury Breszki jako lektora był naprawdę trafny. Ciekawi bohaterowie interesująca fabuła i intryga utrzymana na odpowiednim poziomie – zdecydowanie warto sięgnąć po książki Katarzyny Puzyńskiej.